Po raz pierwszy pojechałem do Krzemieńca w lecie 2001 roku.
Po powrocie powstał poniższy tekst.
Nasze podróże są poszukiwaniem nowych miejsc, są podziwem nad zabytkami, dziełami sztuki lub po prostu nad pięknem krajobrazów. Czasem są też podróżami w czasie, gdy jest to wyjazd do ziemi swoich przodków. Właśnie zakończyłem taką podróż. Nie była to wyprawa na inny kontynent, lecz pomimo bliskości polskich Kresów, była to daleka wyprawa w czas miniony.
Moi nieżyjący już rodzice opuścili przed ponad 50 laty swój Krzemieniec i jako repatrianci zza Buga, w wagonie towarowym, dotarli na tzw. Ziemie Odzyskane. Zabrali co mogli i oprócz rzeczy, mebli, dokumentów i fotografii, pojechały z nimi w nieznane ich własne dzieciństwo i młodość. Nowe domy miasteczka Dramburg były inne, zupełnie obce, lecz w pewnym sensie przypominały te krzemienieckie, przed chwilą mieszkali tu ludzie, w mieszkaniach stały meble a w spiżarniach konfitury. Dla mnie Drawsko jest miejscem mojego dzieciństwa, rodziców, kolegów i dnia matury. Ten rozdział mojego życia jest już zamknięty, żyję w Trójmieście, gdzie bębenek Oskara głośno buntował się wobec dziwnej „codzienności” Wolnego Miasta Gdańska. Miniony wiek nie oszczędzał narodów…
Ciągle mam w pamięci tę tęsknotę w rozmowach rodziny o Krzemieńcu. Padały dziwne słowa – „Dziewicze Skałki”, Góra Bony, Kościół Licealny. Dziwne stroje na starych zdjęciach, ciasne uliczki nieznanego miasteczka, uczniowie w mundurkach, dziadek stojący pośród maszyn krzemienieckiej elektrowni. Dokumenty rodzinne – umowy notarialne o dzierżawie ziemi na Rogatce Dubieńskiej, świadectwo mamy z Liceum Krzemienieckiego, ślub 7 września 1939 roku – tydzień po wybuchu wojny i tydzień przed agresją sowiecką. Wiele lat później znów nagle słyszę wspomnienia ojca mojej żony o Wiśniowcu, Krzemieńcu, o tym, że w czasie szabasu dostawał jako chłopczyk parę groszy za gaszenie świec. „Bo gdzie Ikwy srebrne fale płyną byłem ja niegdyś jak Zośka dzieciną …” Wyjazd do Krzemieńca stał się moją wewnętrzną potrzebą.
Więc jadę, jestem uczestnikiem wycieczki Polskiego Towarzystwa Miłośników Krzemieńca i Ziemi krzemienieckiej im. Juliusza Słowackiego w Poznaniu. Jestem jednym z nielicznych, którzy są z następnych pokoleń. Już w autokarze budzi się poprzedni świat: ja z Kanady i pierwszy raz od wojny jadę zobaczyć Białozórkę, podobno Irwa wyschła, znałem pańskiego Ojca – pracował w Monopolu Tytoniowym…
Przekraczamy granicę i przez Włodzimierz Wołyński, Łuck i Dubno docieramy późnym popołudniem do Białokrynicy odległej kilka kilometrów od rogatek Krzemieńca. Przed wojną była tu licealna, średnia szkoła rolnicza należąca do Liceum Krzemienieckiego. Dzisiaj widok tej wzorcowej szkoły jest smutny, nadal uczą się tu młodzi ludzie, lecz wygląd pałacu i okolicy daje przedsmak stanu większości zabytków tej ziemi. Czasy świetności przypomina wspaniały park, którego alejki udowadniają pochodzenie nazwy Krzemieniec. Wszędzie wychodzi z ziemi krzemionka w różnych kolorach i kształtach. Następnego dnia rano jedziemy po raz pierwszy zobaczyć Krzemieniec. Odwiedzamy polski Kościół Parafialny i nagle staję przed pomnikiem Juliusza Słowackiego. Dłoń mrocznej postaci spoczywa na ramieniu poety i napis: „ Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei !”. Wjeżdżamy na Górę Bony. Wszyscy z góry rozpoznają znajome budowle i miejsca. Potem każdy idzie w swoją drogę, szukać domów, ogrodów i miejsc sobie tylko znanych.
Moje miejsca są dla mnie trudne do znalezienia, dzięki pomocy mojej matki chrzestnej docieramy na ulicę Zacisze. Tu pod numerem pierwszym stoi dom, który jest mi znany od dzieciństwa z fotografii rodzinnej zrobionej w latach dwudziestych. Przed drzwiami domu stoi w odświętnych strojach cała moja ówczesna rodzina. W środku moja prababcia, babcia i dziadek. W pierwszym rzędzie przykucnęła mała dziewczynka – to moja mama. Stoimy teraz przed tym domkiem, robię zdjęcia. „Czy państwo może z Polski ?” Pytanie w pięknej polszczyźnie pada z ust starszej kobiety, która właśnie nas minęła. Rozmawiamy i z każdym zdaniem historia mojej rodzina staje się coraz bardziej wyrazista. Tak, tu mieszkali Kowalscy, była Julia, Helena Regina … „Skąd taka piękna polska wymowa ?”, „Jestem ukrainką. Przed wojną chodziłam do polskiej szkoły, ale tak rzadko mam okazję mówić po polsku.” Patrząc na domek i parcelę, którą mój pradziadek kupił od monastyru, siłą chwili zastanawiam się co znaczy pojęcie: moje miejsce na ziemi. Czy ta wąska droga z przedwojennym brukiem to naprawdę jest mój początek ?
Następne miejsce to Cmentarz Katolicki. Droga pod górę , brama i kaplica cmentarna. Szukamy grobów, lecz mimo wskazówek zapisanych za życia rodziców i telefonów do rodziny w Polsce nie znajdujemy niczego. Dopiero kolejne dni i kolejne spotkania z ludźmi pamiętającymi czasy przedwojenne dają efekt. Pani Luba, z którą moja matka chrzestna rozbijała nosy zjeżdżając na sankach po ulicy Zacisze, prowadzi nas wysoko w górę i znajduje kilkumetrową kępę krzaków, którą wielokrotnie poprzednio mijaliśmy. Zdjęcia, znicze, schodzimy w dół cmentarza. Grób dziadka był gdzieś tutaj lecz schował się przed historią i wnukiem. Oczy wędrują do pomnika z szablami i czapką ułana 12 Pułku Ułanów Podolskich, który zastrzelił się z powodów sercowych.
Jest takie miejsce w Krzemieńcu zwane Rogatką Dubieńską. Mieszkała tu moja najbliższa rodzina. Dom mojego dziadka nie istnieje, stoją tylko budynki elektrowni po przeciwnej stronie ulicy. W miejscu domu nowa szkoła. Podchodzimy to domu rodzinnego mojej matki chrzestnej, ktoś wygląda z drzwi, rozpoczynamy rozmowę. Pani Maria jest Polką, ma siostrę w Goleniowie, gdy Danka mówi, że mieszka w Szczecinie głos pani Marii załamuje się i znika wewnątrz domu. Zabieramy ze sobą nasiona melisy.
Ze świadectwa maturalnego mojej mamy : „.. po ukończeniu nauki w Państwowym Gimnazjum im. Tadeusza Czackiego w Krzemieńcu… Państwowa Komisja Egzaminacyjna uznała Głuchowską Reginę za dojrzała do studiów wyższych … Krzemieniec dnia 20 maja 1938 roku” Stoję przed Kościołem Licealnym. Miejsce znam ze zdjęć, moje zainteresowanie fotografią pomaga rozpoznać te miejsca z prac Henryka Hermanowicza i Stanisława Sheybala. Syn Stanisława – Kazimierz zdawał maturę z moją mamą. Ja również wyciągam aparat. Obiektyw widzi zapadnięte schody, odpadającą farbę i wszechobecne malwy. Na ścianie tablica, z trudem czytam cyrylicę: Kołłątaj, Lelewel, Worcel.
Takich chwil, jakby ulotnych fotografii, jest dużo. Wspomnę jeszcze jedną, gdy stoję u podnóża góry i w upale patrzę na zbocze, na setki a może tysiące pochylonych macew żydowskiego cmentarza. Nieme świadectwo historii miasta i tragiczny naród, którego już tutaj nie ma. A wokół, bujna, pachnąca ziołami łąka.
RO
8 sierpnia 2001