Mała wioska Maniów leży nad Horyniem, kilka kilometrów od Wiśniowca.
W 1929 roku urodził się tam Ojciec mojej Żony – Mieczysław, jeden z czterech synów Grzegorza i Antoniny Marceniuk.
Świat zawalił się tam 15 lipca 1943 roku. Mord Polaków tej małej wsi trwał jeden dzień. Z rodzeństwa ocalał tylko on, czternastoletni chłopiec, według opowiadań dzięki dziewczynce sąsiadów, Ukraince, która go ostrzegła by nie szedł do domu tylko uciekał. Zginęli Rodzice i większość Polaków.
Po 59 latach w 2002 roku Ojciec pojechał z nami pierwszy raz do Maniowa. Były to trudne chwile.
Spotkanie w szczerym polu, nad samym Horyniem z koleżanką Manią. Próba opowiedzenia prawie 60 lat życia w kilka minut.
Najtrudniejsza chwila w centrum wsi, w miejscu, które jest niczym nieoznaczoną, zbiorową mogiłą wszystkich Polaków z Maniowa. Żadnego krzyża, śladu, znaku.
Ponownie odwiedziliśmy Maniów w 2018 roku. Nic się nie zmieniło, nadal żyli tam ludzie, którzy pamiętali rodzinę Ojca.